22 maja 2014

Constants and variables

Stwierdzenie, że człowiek się nie zmienia, jest z założenia głupie i bezsensowne. Mówi się, że tylko krowa nie zmienia poglądów i coś w tym jest. Jak bowiem odnaleźć się w tym dziwnym świecie? Kiedyś na przykład byłem bardzo pro UE (nie lubię wchodzić w politykę, ale zrobię wyjątek), dziś mam pewne obawy co do kierunku jej rozwoju i zwyczajnie się boję o swoją i tak wątłą przyszłość. Zmienne.

Są jednak rzeczy niezmienne. Po tylu latach związku odkryłem, że nadal jestem jak dziecko we mgle w kwestiach sercowych i kiedy próbuję zaaplikować logikę, to kończy się to nie tyle tragicznie, co żałośnie. W tej jednej chyba dziedzinie życia nie dorosłem i teraz przechodzę przyspieszony kurs jak sobie z tym radzić. Człowiek się uczy całe życie. Stałe.

Osoby, które kiedyś uznawałem za niedojrzałe, nagle, niezauważalnie się ogarnęły, a ja zostałem z cieniem po nich, dopiero otwierając oczy na to, że nie tylko ja stoję w miejscu i że byłem przez ten czas ślepowronem, nie widząc jakie skarby ludzkie mam dosłownie pod nosem. Zmienne.

Jednak nie wiem czy sam się zmieniłem. Na ile było to tylko wyjście z własnego cienia, a na ile ciężka praca nad sobą. Mam wrażenie, że to wszystko zawsze było we mnie, tylko potrzeba było czasu i okoliczności żeby to wyszło. Stałe.

Stałe i zmienne, jak cały wszechświat. Zrozumienie nie zawsze jest równe wiedzy. Spodziewajcie się niespodziewanego.


The Good: Zaczynam doceniać małe radości. Ciężko to przychodzi, ale to pomaga. Also przechodzę Bastion. Polecam każdemu, gra świetna, czekam na przypływ gotówki na Transistor.

The Bad: Zepsułem buty. Dojechałem je do tego stopnia, że miały wielkie dziury od wewnątrz. Przynajmniej jestem wydajny. A i wyszedł nowy Wolfenstein, a hajsu brak.

The Wolv: Idę w niedzielę głosować. Nie, żeby to coś miało zmienić, ale lepsze to niż wmawianie sobie, że nic to nie pomoże. No i chyba powoli przyzwyczajam się do produkowania swoich wyziewów na tego bloga. Nie wiem czy to dobrze czy źle, ale bardzo moje.

Wolv out.

20 maja 2014

Rozwidlenie [Muzyczna Wyprawa Part 2]

Reszta podstawówki minęła mi pod znakiem NWOBHM, głównie pod postacią Ironów i Judasów. Horyzonty miałem dość wąskie, nie rozróżniałem za bardzo gatunków itp. Większość zespołów znałem bardziej z nazwy niż z faktycznego osłuchania.

Przychodzi jednak taki okres w życiu młodego ludzia, że zaczyna powątpiewać w słuszność własnych wyborów. Podstawówka się skończyła i niestety jako jeden z pierwszych roczników zostałem ofiarą nowego systemu i wylądowałem w młodzieżowym piekle, zwanym potocznie gimnazjum. Czasy utracone wprawdzie się skończyły, ich miejsce zajęła jednak ciągła tułaczka. Sytuacja ustabilizowała się, rodzice się rozwiedli, majątek podzielony, mieszkanie sprzedane. Pomieszkiwaliśmy z matką to tu, to tam, a ja przechodziłem kolejny kryzys. Tym razem padło na zwątpienie we własną egzystencję. Gimnazjum dawało mi wycisk, moja osobowość nie do końca przystawała do panujących tam warunków. Stąd próba zmiany. Zmieniłem trochę styl zachowywania się, przerzuciłem się na muzykę, o której wolałbym dzisiaj zapomnieć, że jej słuchałem. Wykonawcy typu Mezo, Kasta, Nagły Atak Spawacza itp. Starałem się być bardziej "joł". Z tego wszystkiego chyba jedyne co mi się uchowało to Eminem i płyta The Eminem Show.


Nie potrafiłem dostosować świata do siebie, zacząłem dostosowywać siebie do świata. Bez skutku. Porzuciłem wtedy większość hobby. Muzykę, karty, właściwie wszystko co mi jeszcze jakąkolwiek frajdę sprawiało. Ten marazm trochę trwał, z rok, może dwa. Ojciec podczas swojej tułaczki nie miał takiej mocy kierunkowej, by ściągnąć mnie na dobrą drogę. Wyjście musiałem znaleźć sam.

Stabilizacja przyszła po roku z hakiem, podróż się zakończyła, zakotwiczyłem się w moim obecnym mieszkaniu. Zbiegło się to w czasie w ogarnięciu się części z mojej ówczesnej klasy. Z popychadła wybiłem się na regularnego członka ekipy, głównie ze względu na znajomość fantasy, a grupa akurat zaczęła się interesować się RPGami. To z kolei otworzyło mi, lawinowo wręcz, wymianę poglądów muzycznych. Porzucając tę chwilową "fanaberię", mogłem przyznać znów otwarcie czego słucham i dostać w zamian parę inspiracji. Trafiłem w trzy zupełnie różne odnogi metalu, z której jedna później miała się okazać dla mnie tą "wiodącą".

Pierwszą ścieżką była najbardziej "rebel" droga Melodic Death Metalu. Głównie było to sprokurowane zarażeniem się fascynacją grania niejakich Children of Bodom i płyty Follow the Reaper. Było w tym coś agresywnego, wręcz zwierzęcego, jednocześnie nie była to bezsensowna rozwałka jak co bardziej ekstremalne kapele tego typu. Ostatecznie jednak, na dłuższą metę, okazał się to tylko sposób na ukierunkowanie młodzieńczego gniewu. Najdalej zawinąłem w okolice kapel typu At The Gates, ale po zamknięciu pewnego rozdziału w życiu, o którym kiedy indziej, właściwie słucham bardzo okazjonalnie i od święta. No, wyłączając In Flames, ale to historia na dalsze części.



Drugą odnogą okazał się Power Metal. Bardzo dobrze wkomponowywał się w klimaty fantasy, w których podówczas siedzieliśmy, a teksty "unieś swój potężny miecz i jedź" oddziaływały dwojako na rozczochrane gimnazjalne łby. Tutaj z kolei zauważyłem u siebie dość ciekawy regres w stronę coraz mniej "radykalnego" brzmienia z tego gatunku. Zaczynałem od takich kapel jak Rhapsody (obecnie of Fire) i DragonForce, by ostatecznie w liceum zrezygnować z nich i pójść w kierunku Blind Guardian i jemu podobnym. Sami "ślepcy" na stałe rozgościli na moich playlistach, a płytę Nightfall in the Middle Earth do dziś uważam za majstersztyk.


I trzecią, znaną mi wcześniej dość powierzchownie, drogą którą stąpam twardo do dzisiaj został Thrash Metal. Tutaj akurat znów to była "wina" mojego ojczulka, z którym spędzałem weekendy i wypady na zloty Ford Escort Fan Klubu. Wtedy też już płytowym odtwarzaczu w aucie marki Blaupunkt zapuścił któregoś razu pewnego rudego jegomościa. 


Zaatakowało mnie brudne gitarowe brzmienie. Wświdrowało mi się w czaszkę i tam już zostało. Megadeth zaczął proces, który był jak lawina śnieżna, gwałtowny i nieodwracalny. Zaraz potem na tapetę poszedł Anthrax, potem Annihilator i Exodus. Nawet Slayer zaczął być przyjaźniejszy dla ucha. Thrash wypełnia obecnie zdecydowaną większość moich playlist i skutecznie wyparł z piedestału Ironów i Judasów. Z tego gatunku również moje dwie najbardziej uwielbiane płyty wszech czasów. Jedną usłyszałem wtedy i do dziś pozostaje dla mnie esencją "jak grać Thrash" (niestety sama kapela trochę pod tym kątem odeszła w stronę mroczniejszego grania). Tą płytą jest The Ritual kapeli Testament. Sami zresztą posłuchajcie...



Drugą, która jednocześnie jest dla mnie płytą "to beat", podzielę się dopiero na koniec naszej podróży. W następnym odcinku początki bycia mangowcem, próby grania w kapeli i co z tego wynikło dla mnie i otaczającej mnie muzyki. Stay tuned.

18 maja 2014

Hanging in the Balance

Od dna można się tylko odbić. Tyle razy już opadałem na nie, że mam już wyćwiczone wybicie i wyjście z progu. Ostatnio jednak było trochę ciężej bo życie, zamiast mnie okładać mocnymi razami od czasu do czasu, postanowiło wyciągnąć karabin maszynowy. To co mogliście zaobserwować w ostatnich dniach (tygodniach?) to był zaledwie mój cień, cząstka poczytalności, która próbowała za wszelką cenę ratować resztę siebie uczepiając się choćby najmniejszego promienia nadziei. To było uwłaczające, zeszmaciło mnie to w jakimś stopniu i jest mi obecnie za to wstyd.

Ale dość tego. Otworzyłem oczy, podniosę się sam. Bez trzymania się kogokolwiek, bez wsparcia, bez psychoterapeutów, liczenia na innych itd. Me, myself and I. Zamiast promyków nadziei czasami po prostu trzeba wyjebać sobie dziurę w ścianie, wtedy będzie można podziwiać jasność w całej okazałości. To czas powrotu. Czas bym przypomniał sobie, za co ludzie mnie szanują, lubią, kochają.

The Good: Ja. Bo jestem najlepszy w byciu Wilczym. Bo choćby nie wiem co mnie powaliło na kolana - wstanę. Silniejszy.

The Bad: Ludzie lecący w chuja, pozdrawiam grupę GSC2, bo Starcraftowcom zachciało się wpierdalać w życie Hearthstone'a. Wracać do swoich SCV.

The Wolv: Moc. Powróciła, spowija mnie. Stara, niechciana moc. Znów widzę więcej, rozumiem więcej. Czas to wykorzystać.



Wolv not out. Wilczy powrócił.

16 maja 2014

Początki [Muzyczna Wyprawa Part 1]

Rozliczanie się z własną przeszłością bywa bolesne, ale i radosne. Jako, że ostatnio na uczelni i wśród znajomych zacząłem prowadzić niejako kaganek muzycznej oświaty, teraz w ramach własnych rozliczeń podzielę się, jak to właściwie ze mną było...

...a było to lat temu wiele, jeżeli mnie moja zawodna pamięć nie myli był rok 1997, data początkowa dla okresu określanego przeze mnie jako "czasy utracone". Rodzice zaczęli się rozwodzić, podstawówka okazała się ciężką przeprawą, dzieciak musiał podejmować decyzje, które często nawet dla dorosłych nie są proste. Ale nie o tym. Jakoś w tamtym czasie miałem chyba najlepszy kontakt ze swoim śp. ojcem. Starałem się spędzać z nim sporo czasu, co zazwyczaj wprawdzie kończyło się oglądaniem jego pleców przy komputerze, jednak mogłem wtedy nastawić się na słuchanie. I tak któregoś razu usłyszałem radosne zgrzyty utworu znanego światu jako Fear of the Dark wiadomo kogo. Wtedy jeszcze nie przykuło to mojej uwagi na tyle, żebym jakoś beznamiętnie się zakochał, szczególnie że w tym wieku jeszcze człowiek nie zastanawia się nad czymś takim jak gusta muzyczne. Miało się to zmienić zupełnie przypadkowo parę miesięcy później, gdy ojczulek pokazał mi oryginalną płytę o wtedy dla mnie nic nie znaczącym tytule Powerslave. A płyta ta zaczynała się utworem, który sprowadził mnie na jedyną słuszną ścieżkę muzyki twardej i gitarowej, Aces High.


Skądinąd to zainteresowanie i dorwanie lyricsów do Aces było bezpośrednią przyczyną mojej intensywnej, jak na ten etap życia, nauki języka angielskiego, dzięki czemu dziś posługuję się nim raczej dobrze.

I tak potoczyło się to dalej, raczej kanałami bardziej "komercyjnymi". Któregoś poranka, gdy na czeskiej publicznej wcześnie rano grali teledyski metalowe, usłyszałem Nothing Else Matters co skutkowało zaopatrzeniem się w cały album Metallica, który do dziś uważam za ostatnią mocną płytę Mety. Niemniej jednak nie było to jeszcze jakoś super przełomowe, Ironów i Metę to słyszeli raczej wszyscy, mogło mi się jeszcze odwidzieć. Szczególnie, że dopiero posiadanie walkmana miało u mnie utrwalić wiarę w metal. Otóż była w moim domu kiedyś bardzo bogata kolekcja kaset metalu wszelakiego, od imć Ironów, przez produkcje polskie typu TSA, aż po granie bardzo inne typu Cacophony. Podówczas byłem podróżnikiem bez wyboru, gdyż mój układ oddechowy lubił się zepsuć od czasu do czasu, tak też podstawówkę spędziłem zwiedzając szpitale, sanatoria itp. Tak owoż na któryś wyjazd, ojciec sprezentował mi kasetę, która logicznie miała dla mnie wartość, gdyż nagrał na nią świeżo co wydany Brave New World. O samym albumie mógłbym mnóstwo, ale bardziej kluczowe okazało się to, co na tej kasecie znajdowało się wcześniej, a że BNW jej całej nie zajmował, uchowało się i dotarło do moich uszu. Pamiętam do dziś jak ojciec mówił mi "a tam chyba jeszcze jakiś Saxon jest, czy kij" i ja początkowo w to bezgranicznie uwierzyłem, żeby dać się wyprowadzić z błędu dopiero parę lat później, kiedy miałem już osobisty dostęp do internetów. Otóż nie był to Saxon, a płyta Ram It Down mojego drugiego (chronologicznie się nawet zgadza) ulubionego zespołu heavymetalowego Judas Priest. Pamiętam, że szczególnie zapadł mi w pamięć ten utwór: 


I naprowadzenie na ten zespół poprowadziło mnie do pierwszej prawdziwej miłości do metalu - płyty British Steel i godzin zapętlonych w odtwarzaczu. Ale to już inną razą, w następnej części...

W razie awarii, odkop bloga

Tak, zawsze miałem zdolność do zaczynania projektów i ich nie kończenia, albo odsuwania na dalszy plan. Można stwierdzić nawet, że takie awarie zdarzają mi się przynajmniej raz w miesiącu. Zapewne to kwestia moich nierówności pod sufitem i zaburzeń wewnętrznego zen, czy jak to się tam nazywało.

Enyłej, reaktywuję się. Na miesiąc, na pół roku, nie wiem. Ile będę potrzebował, tyle będę wylewał z siebie. Teraz przynajmniej jest o czym pisać (jakby wtedy nie było). Zapewne będzie trochę chamskiej reklamy, jak w końcu zbiorę się i zacznę pisać teksty na hearthcore.pl (zapraszam serdecznie), oprócz tego to co zwykle - dobra muzyka i zrzędzenie. Gier karcianych na motocyklach nie będzie, bo tym razem już naprawdę to rzuciłem, teraz są gry karciane w internecie. A no i piłce nożnej też mogę czasem coś trzasnąć.

To tyle słowem wstępu. Jak się ogarnę to będę pisał dalej.

The Good: Jakby były, to by mnie chyba tu teraz nie było. Jak znajdę, to przekażę. Chyba jedynym pozytywem jest to, że taka jedna persona nie powiedziała "nie" tylko "poczekaj, może kiedyś". I chyba do tego czasu będę się łapał "small things". A nie, w sumie to jest jedno małe good. Podłączyłem gitarę, zacząłem coś nagrywać. Może się kiedyś podzielę.

The Bad: Cała cholerna egzystencja? Nie, to by było zbyt ogólne i zbyt drastyczne. Bardziej stwierdziłbym, że ostatnio życie, zamiast mnie trzaskać od czasu do czasu po mordzie jak to miało w zwyczaju, postanowiło otworzyć ogień maszynowy. Napór mocny, ale nie z takich się rzeczy wychodziło.

The Wolv: Mrok, szatan, byt i absolut. Jeżeli tyle razy ratowała mnie dobra muzyka, to i tym razem to zrobi. Jestem za uparty by się poddać i za głupi by umrzeć. And I can't wait to see sunrise again...


To better what I am

Wolv out.

6 czerwca 2012

Pokemon Super Rumble - recenzja


Człowiek jednak z bez praktyki gubi umiejętność płynnego pisania długich tekstów. No, ale jak mówią - praktyka czyni mistrza i może trochę odświeżę swoje "pióro". Zaczniemy skromnie, bo od mojego mini projektu recenzowania każdej gry na 3DSa, którą sobie zakupię (jedna na miesiąc przy dobrym wietrze). Robię to dopiero teraz, gdyż niestety tyle było trzeba czekać na jakieś sensowne tytuły nie będące Zeldą/Mario/niepotrzebne skreślić. No, ale do rzeczy. Dziś na tapecie:

POKEMON SUPER RUMBLE

Seria Pokemon od lat wielu ma swoją, dość sporą niszę fanów mimo skostniałego mocno gameplayu głównego tytułu (pewnie o tym będzie przy okazji Pokemon White/Black 2). Czasami jednak zdarzają się tytuły zaledwie luźno związane z głównym nurtem (stare dobre Pokemon Snap! czy Pokemon Ranger). Taką też grą jest Super Rumble (zwany również Pokemon Rumble Blast). Trenerów Pokemon, Elitarnej Czwórki i Profesora Oaka tu nie znajdziemy.

Fabuła Pokemon Super Rumble umiejscowiona jest w kolorowym i wesołym świecie Toy World. I uwaga, tu pierwsze zaskoczenie, żyją w nim... Nakręcane Pokemony! Może pamiętacie z dzieciństwa takie stare zabawki, w które wkładało się kluczyk i nakręcało aby działały. Na tej też zasadzie działają nasi bohaterowie. Protagonistą jesteśmy "my". Ciężko dokładnie określić to, gdyż inne postacie zwracają się do nas w liczbie pojedynczej, niemniej jednak ze względu na dużą rotację uznajmy, że głównym bohaterem jest kolektyw zebranych przez nas zabawek Pokemon. Po pokręconym tutorialu musimy zmierzyć się z dość ciężkim zadaniem, gdyż ktoś bezczelnie i bezpardonowo kradnie z Toy Town Glowdropy - coś w rodzaju WD-40, płynu na odrdzewianie, który dla lokalnego świata ma właściwości lecznicze - wiadomo, dla metalowych zabawek rdza jest jak choroba. Oczywiście po drodze zmierzymy się z misją ratowania świata, ale o tym już możecie przekonać się sami.

Japońska Szkoła Nakręcania

Sama gra dzieli się na 5 rozdziałów, gdzie główną fabułę przy średniej eksploracji świata (czyli pozwiedzać, bez specjalnego grindowania) idzie ukończyć w okolicach 17 godzin. Rozdziały (poza ostatnim) są podzielone na 4 części, każda polega mniej więcej na tym samym. Otóż, w zależności od mapy, mamy 2 do 5 stref w których można znaleźć zabawki i arenę do starć różnorakich. Najpierw zwiedzamy strefy, które w zależności od rodzaju mają przypisany określony rodzaj Pokemonów. I tak np. na Cmentarzu spotkamy głównie Poki psychiczne i duchy, na Pustyni ziemne i skalne, itd. Dobrze jest się zapoznać z tabelką jaki typ ataków działa najlepiej na stworki w danej strefie (niestety w grze nie ma podpowiedzi, więc zostaje albo internet, albo logika). Każda z takich stref jest po prostu podzieloną na parę odcinków lokacją, w której wyrzynamy w pień kolejne Pokemony aż dojdziemy do Bossa, po pokonaniu którego wracamy na mapę główną i możemy albo jeszcze raz przejść daną strefę, albo udać się do innej. Po uzbieraniu odpowiednio silnych Poków udajemy się na arenę, po przejściu której odblokowuje nam się kolejna część rozdziału. To trochę jak w przypadku niektórych dungeon crawlerów - wchodzisz, zabijasz, wychodzisz, idziesz dalej, zapętlić. I tak od początku do końca. Prosto, momentami nudnawo poprzez konieczność grindowania, ale satysfakcjonująco, ze względu na system walki.

Siecz i nakręcaj

Ktokolwiek jeszcze w Nintendo nie wpadł na to, żeby zaaplikować ten system walki w zwykłych Pokemonach niech zostanie przeklęty. Największa frajda tej gry to sposób przebijania się przez kolejne lokacje. Wchodzimy do lokacji wybranym przez nas stworkiem  spośród wszystkich, które posiadamy. Każdy z nich ma poziom mocy (od 1 do nie wiem ile, gdyż w endgame content wygląda na to, że na 2000 się nie kończy... over 9000?), typ, atak i obronę wyrażoną w skali od 1 do 5, ilość życia oraz dwa ataki przypisane do przycisków A i B również ocenione w skali 1 do 5 w gwiazdkach (srebrnych bądź złotych, które również definiują moc ataku). Czasami zdarzają się ataki bez gwiazdek, lecz są to głównie wzmocnienia takie jak chwilowa niepodatność na ataki, itp. Na późniejszych etapach rozgrywki dochodzą także cechy charakteru, które modyfikują naszego podopiecznego (np. cecha "zdrowy" daje automatyczną regeneracje życia). Wybrany przez nas Pokemon wchodzi do lokacji i przechodząc ją musi unikać ataków i jednocześnie pokonać wszystkie inne Poki. Wychodzi nam z tego trochę real-time button masher, w którym jednocześnie radośnie biegamy po planszy i spamujemy przyciskami A lub B. Na każdą lokację dostajemy 3 kluczyki, które reprezentują nasze "życia". Jeżeli nasza zabawka nam padnie w boju, wybieramy z reszty swoich podopiecznych kolejną, i nakręcamy ją wrzucając w sam środek walki, w której uczestniczyła jej poprzedniczka. Przegrywamy dopiero w momencie wykorzystania kluczyków. Można w każdym momencie X-em wejść do wyboru Pokemonów i zmienić go zanim poprzednik straci całe życie, jednak warto robić to w warunkach bezpiecznych, gdyż nakręcenie chwilę trwa i przypadkowy atak wroga może go przerwać. Dosyć częstym zjawiskiem jest "łapanie" nowych towarzyszy, tu nazwane uroczo "zaprzyjaźnianiem się" (trochę dziwne zważywszy na to, że najpierw spuszczamy im solidny łomot). Kiedy pokonujemy przeciwników mamy szansę (zwiększoną, jeżeli przeciwnik ma na sobie status, bądź zakręciło mu się w głowie) na "przyjaźń". Wtedy zamiast znikać, zostaje leżący na planszy i wystarczy podejść do niego aby go "zebrać" i dołączyć do kolekcji (warto zaznaczyć, że jest on dodawany automatycznie i ma pełne życie, więc gdy złapiemy jakiegoś silnego osobnika można od razu z niego skorzystać). Walki z bossami są trochę trudniejsze, gdyż zazwyczaj są jakoś 10-krotnie więksi, trudno uniknąć ich ciosów, a i jednym atakiem mogą nas przyprawić o ból głowy. Chyba tak naprawdę siłę systemu walki tworzą same ataki. Są to odpowiedniki znane nam z klasycznych Pokemonów, ale w zupełnie ładniejszej odsłonie (szczególnie tutaj widać moc 3D). I tak zamiast smutnych, jałowych animacji, że nasz stworek zaatakował przeciwnika, mamy walące się skały, ogniste tornada, kule energii i pioruny, ataki na bliski oraz daleki zasięg. Naprawdę polecam zapoznać się z każdym z osobna, gdyż odpowiednie ich dobranie potrafi posiać spory zamęt, szczególnie kiedy bierzemy udział w starciach parunastu Poków na raz (momentami jest tak intensywnie, że nie idzie się połapać gdzie jesteśmy!).

W mieście...

W tym miejscu warto wspomnieć o pieniądzu w grze. Z każdego niezłapanego przeciwnika lecą nam P (bo tak tutaj nazywa się waluta), za którą możemy zainwestować w losowe nowe ruchy (co kolejny rozdział coraz większa szansa na silniejsze), kosmetyczną zmianę między A i B czy dedykowany dla każdego miasta ruch 5 gwiazdkowy. W mieście można znaleźć przede wszystkim fontannę, która leczy wszystkie nasze stworki, oraz punkt wypuszczania zabawek. Puszczamy je wolno w zamian za P oraz, jeżeli wypuścimy naraz 7 takich samych, możemy dostać ich ewolucję za darmo. Przyjemny aspekt. Mamy dwa budynki informacyjne - jeden z Pokemonami które złapaliśmy/widzieliśmy, drugi z ogólnymi statystykami z gry (czas, wyniki, itp.). Dodatkowo mamy nasz sklepik, czyli street passowy bonus. Raz dziennie, oraz bonusowo za każdy street pass, do naszego sklepu przychodzą klienci, zostawiając trochę P. Bonusem jest, gdy przekroczymy określoną liczbę klientów (system informuje kiedy) w niektórych lokacjach w grze pojawiają się legendarne Pokemony (niestety niektóre dostępne tylko przez to, więc jeżeli marzysz o scalakowaniu gry - zacznij szukać znajomych). Ponadto jest również budynek do łączenia się przez Wi-Fi na multi dwuosobowe (bez Download Play, więc nie miałem okazji przetestować na kolegach). Pod sam koniec gry pojawia się najlepsza lokacja (poza fontanną) - szkółka ataków. Możemy dzięki zebranym do tej pory Pokemonom nauczyć naszych najsilniejszych podopiecznych określonych ruchów. Działa to prosto - od 1 do 6 pokemonów oddelegowujemy do trenowania naszego pupila (niestety one potem od nas odchodzą), a ten zyskuje atak, które do tej pory umiały one. To czasami nakłania do kolejnej godziny grindu (bo brakuje nam jednego stworka z tym atakiem), ale czasem warto. Na pewno za to nie znajdziemy się w sytuacji gdzie kilka godzin grindowania pójdzie na marne przez rozładowaną baterię albo źle wyłączoną konsolę - gra robi quicksave'y właściwie co chwilę, kiedy wchodzimy do miasta, wychodzimy z miasta, zmieniamy lokację itd.

...i na Arenie

Kulminacją każdego podrozdziału są rozgrywki na Arenie. Te występują w trzech różnych formach. Najczęściej spotykana to Battle Royale - coś w rodzaju last man standing, na polu bitwy non stop pojawiają się nowi przeciwnicy aż do 2-3 bossów. Wszyscy biją wszystkich, ale zazwyczaj biją nas (no nie wiedzieć czemu). Drugim trybem jest Team Battle, gdzie wybieramy dodatkowe dwa Pokemony z naszej drużyny (sterowane przez AI) i przebijamy się przez serię minibossów aż do głównego przeciwnika (tutaj szczególnie ważny jest dobór dobrych ataków). Ostatnią spotykaną formą jest Charge Battle. To dość dziwny tryb, w którym część naszych najsilniejszych Poków bierze rozpęd i szarżuje w grupy wrogów, a my pomagamy im mashując bezładnie przycisk A. Na szczęście ta forma aren jako jedyna nie pojawia się w endgame content. Zdecydowanie boli brak internetowego multi, gdzie moglibyśmy się potykać z przeciwnikami z całego świata na polach bitwy w formie właśnie last man standing. Brak takiego trybu boli, bo to niewykorzystany potencjał.

Fabuła i po fabule

Endgame content, jak zwykle w przypadku gier spod znaku Pokemon, jest bardzo rozbudowany. Po przejściu wątku fabularnego we wszystkich lokacjach w grze pojawiają się nowe Poki, do tego ich poziom mocy rośnie. Dodatkowo, jak wcześniej wspomniałem, część odblokowujemy sklepikiem street passowym. Pojawiają się także nowe, wcześniej niedostępne areny. Najważniejszy jednak jest poziom World Rank, który trzeba regularnie podnosić, gdyż działa on na całą grę, zwiększając moc Pokemonów we wszystkich lokacjach. Niestety jest on bardzo drogi, na awans z pierwszego poziomu na drugi wydałem całą skrupulatnie zbieraną podczas fabuły gotówkę.


The Good
+ Absorbujący system walki
+ Quicksave co chwila
+ Grywalność
+ Grafika
+ Spory endgame content
+ Jest radośnie i kolorowo
The Bad
- BRAK MULTI PRZEZ INTERNET
- Prosta
- Liniowa
The Wolv
Pierwsze podejście z Pokemon w tytule na 3DSa nie jest specjalnie udane, ale ma to coś co przyciąga i zajmie nam chwilę. Dobry przerywnik między cięższymi tytułami, akurat aby ponaparzać trochę w przyciski i odstresować się patrząc na cieszącą oko radosną grafikę.
5/10

18 lutego 2012

And The Story Ends

Moja przygoda z Yu-Gi-Oh! Trading Card Game dobiegła końca. 10 długich lat z małymi przerwami jako gracz, sędzia organizator. Poznałem tylu ludzi, zagrałem tyle pojedynków, zwiedziłem trochę świata. Ale teraz odkładam karty na półkę i zostanę tylko przy sędziowaniu. Jest najmniej inwazyjne i pozwoli mi trochę podróżować.

Decyzja jest trudna, bo jak się coś robiło przez 10 lat to jednak żal od tego odchodzić. Mój prime time miałem w 2008 kiedy zdobyłem wicemistrzostwo Polski i byłem jednym z groźniejszych. Do tamtej formy nie wrócę, brak czasu, tamtych sparingpartnerów i chęci. Ta karcianka zmieniła się diametralnie. Jak zaczynałem była zjawiskiem dla mnie, po paru latach była naprawdę rewelacją. Kryzys przyszedł właśnie zaraz po moim prime. I nie piszę tak dlatego, że przestałem wygrywać to od razu "fe karcianka", tylko coś się zmieniło. Wyszedł nowy typ kart. Gra przyspieszyła, była mniej taktyczna, więcej wybaczała grania na pałę. Wtedy zrobiłem pierwszą dużą przerwę, widziałem co się dzieje, nie potrafiłem się zaadaptować. Niecały rok później grałem znów, już z "białym gównem" jak określam synchro. Była jeszcze jakaś nadzieja. Potem wyszły XYZ, "czarne gówno" i zrobiło się jeszcze gorzej, ale nie chciałem się zrażać za szybko.

Z Marcową banlistą na rok 2012 widzę, że jednak ta karcianka chyli się ku upadkowi. Nieprzełamywalne setupy, Wombo-combo nie masz ręki, albo darmowe robienie masakrycznych plusów. Taka gra do mnie nie przemawia. Przemawiała do mnie gra gdzie zagranie karty nie powodowało autowina, każdy setup dało się przełamać, każde zagranie przeciwnika skarcić. Teraz to jest kto lepiej dobierze. Zero taktyki. Nauka "co rzucać na co" i koniec. Nie w taką karciankę grałem.

Karty sprzedane. Tym razem już nie wrócę, musieliby zmienić mechanikę u podstaw i wydać miliard errat. Nie zrobią tego, wiem. Cóż. Coś się kończy coś zaczyna. Czas poszukać sobie nowego hobby na kolejne 10 lat.

Wypada mi podziękować wszystkim tym, którzy przez ten cały okres czasu byli dla mnie inspiracją, braćmi, przyjaciółmi, wrogami. Warto było dekadę temu kupić pierwszy booster i zachwycić się tamtymi kartami. Historia się kończy.


Dzięki, Jar. Komórczak. 3D. j4. Soul. Mathrim. Blast. Brzost. Gal. Bul-Khatos. Vastro. Nawet Ty Dizel. Warto było.

The Good: Kupuję zestaw do Mahjonga. Zdecydowanie mam z tego powodu radochę, bo daję mało, a zestaw porządny. Teraz moi znajomi z pracy będą przechodzić ciężkie szkolenie. Oj, ciężkie.

The Bad: Zgubiłem telefon. Chociaż nie wiem jak mógł się teleportować z mojej kieszeni, nie znam aż tak magicznych sztuczek, jednak go nie ma. Sygnał był, telefonu niet. Znaczy nie złodziej. Może się jeszcze znajdzie. Na szczęście niedługo nowa umowa i nowy fon.

The Wolv: Miał być piracki metal z dedykacją dla mojej gildii z TORa, ale to się nadaje na osobny wpis w niedalekiej przeszłości. Tymczasem, BECK.

Wolv out.